Ten punkt przy ulicy Wojska Polskiego zna chyba każdy gryficzanin. To tutaj od lat 50. ubiegłego wieku mieści się zakład zegarmistrzowski. Jego założycielem był pan Stanisław Mackojć. Teraz naprawą zegarków zajmuje się jego córka i zięć. – Tata otworzył ten zakład zaraz po tym, jak przyjechał do Gryfic. To było na początku lat pięćdziesiątych. Przyjechali tu z mamą ze wschodu. Tata w swoim życiu przeżył bardzo dużo. Był żołnierzem AK, po aresztowaniu przebywał w więzieniu na Zamku w Lublinie. Kiedy wyszedł na wolność, dostał nakaz wyjazdu na zachód. I tak po licznych przeprowadzkach trafił tutaj – opowiada reporterce SuperPortalu24 pani Małgorzata Zielkowska.
Jak mówi obecna właścicielka zakładu, miłość do zegarków odziedziczyła właśnie po ojcu, który zawodu wyuczył się jeszcze w mieście Oszmiana, kiedyś należącym do Polski, a dziś znajdującym się na terytorium Białorusi – Już od najmłodszych lat przychodziłam tutaj z tatą, a on mnie uczył. Mieszkaliśmy za ścianą, więc mogłam być tutaj niemal cały czas. Kiedy skończyłam szkołę podstawową, wyjechałam do Gdańska. Tam przez trzy lata w Centralnym Związku Szkół Zawodowych uczyłam się zawodu. Kiedy wróciłam, na dobre rozpoczęłam pracę z ojcem. W tym czasie w Szczecinie zdobyłam tytuł czeladnika – opowiada kobieta – razem z tatą wspólnie prowadziliśmy interes do 80. roku. Później, to ja przejęłam zakład. Tata przeszedł na emeryturę, ale wciąż pracował. Ze mną i z moim mężem.
Przez kilka dekad istnienia, zakład niemal się nie zmienił. Kiedy się do niego zajrzy, odnosi się wrażenie, że czas tutaj zatrzymał się w miejscu. O tym, że jednak płynie przypominają liczne zegarki. Większość z nich jest już bardzo stara. Wciąż jednak są sprawne, o czym świadczy miarowe tykanie. Część z nich wisi na ścianie, inne znalazły swoje miejsce w gablocie. Najstarszy, z kukułką ma około 150 lat. – Te zegarki to nasza rodzinna pasja. Kiedyś zbierał je teść, teraz my z żoną. Część z nich dostaliśmy, inne kupiliśmy i tak z nami tutaj są – opowiada pan Bogusław Zielkowski.
Jeszcze do końca lat 80. zegarki były praktycznie mechaniczne, więc pracy przy nich było dużo. – Pamiętam czasy, jak pracowaliśmy we trójkę. Wtedy roboty było na dwa trzy tygodnie z góry. Reperowaliśmy zegary ścienne, stojące, budziki i te na rękę. Teraz też takie naprawiamy, ale jest ich już dużo mniej. Obecnie zegarki są elektroniczne i potrzebują baterii – mówi właścicielka zakładu. – Teraz klientów jest niewielu. Pracy też. Zdarza się, że w ciągu dnia przychodzą trzy osoby, czasem więcej, ale jest i tak, że nie ma ich w ogóle. Ten zawód już się nie utrzyma. Jest wymierający – twierdzi pan Bogusław.
Choć zakład nie prosperuje tak jak w latach swojej świetności, to państwo Zielkowscy, nie zamierzają się z nim rozstawać. Jak mówią, pracować będą tak długo, jak długo będą mieć na to siłę. Bo to, co robią, to nie tylko praca, ale przede wszystkim pasja.